Pamiętniczku: Ostateczne pożegnanie jesieni

in #polishlast year (edited)

EDIT: Wszystkie, dosłownie wszystkie zdjęcia wykonałem i obrobiłem własnoręcznie. Ol rajts rizerwd. Ubłocone buciory należą do kolegi.

Kiedy piszę tego posta, krajobraz za oknem wygląda jak scenografia do kolejnego filmu o bitwie pod Stalingradem. Co prawda do oficjalnego początku zimy zostały jeszcze niecałe dwa tygodnie, ale to już chyba dobry moment na chwilę zadumy z kubkiem malinowej herbaty w ręku. Żegnaj jesieni, byłaś dla mnie taka dobra.

podgorze.jpg

Jesień roku Pańskiego 2022 zapamiętam na długo. Zagościła u nas wyjątkowo długo i okazała się szczodra, bo większość dni była słoneczna i dosyć ciepła. Aż mi żal, że nie mam dosyć talentu pisarskiego, żeby uniknąć tutaj pisania banałów o „kobiercach kolorowych liści”. Teraz wkraczam pewnie w obszar myślenia magicznego, ale mogłoby się wydawać, że przyroda chciała nas w pewien sposób pocieszyć. Jak powszechnie wiadomo, kobyła historii nieźle nam się rozbrykała i przyszłość rysuje się w wyjątkowo ponurych, bynajmniej nie złoto-jesiennych barwach. Wciąż podnosimy się po dwóch latach panowania zarazy i różnych atrakcji z tym związanych, a sąsiedni kraj stoi w ogniu, zaś do tego na horyzoncie majaczy widmo wyjątkowo mroźnej i ciemnej zimy. Dzięki łaskawej aurze trochę łatwiej było o tym wszystkim zapomnieć — przynajmniej na chwilę.

lakagloria.jpg

Jeżeli chodzi o moją skromną osobę, tegoroczna jesień była czasem pewnego przełomu. Po latach nieobecności powróciłem w polskie góry i to w zupełnie nowej dla siebie roli. Tak się jakoś złożyło, że od zawsze poruszałem się po górskich szlakach w towarzystwie osób bardziej doświadczonych ode mnie, które troszczyły o się o banały w rodzaju trzymania się szlaku. Pod koniec września dosyć niespodziewanie zmierzyłem się z zupełnie nową rolą przewodnika i organizatora wyprawy. Otóż odwiedziła mnie dobra znajoma ze słowiańskiego południa Europy, która była bardzo ciekawa naszego Beskidu. Jako że jest cudzoziemką, a doświadczenia w wędrowaniu po grzbietach i przełęczach ma jeszcze mniej ode mnie, musiałem stanąć na wysokości zadania z mapą i kompasem ręku. Cel wyprawy był mało ambitny, bo szczyt Luboń Wielki nie ma nawet tysiąca metrów wysokości, więc cała wyprawa przebiegła szczęśliwie i oboje wróciliśmy do Krakowa szczęśliwi. Pozostało parę zdjęć, wspomnienia i poczucie satysfakcji.

luban-podejscie.jpg

Tak się rozochociłem, że już dwa tygodnie później powróciłem w Beskid Wyspowy, tym samym zupełnie samotnie. Znowu bez większych ambicji, bo przemaszerowałem z Myślenic do schroniska pod Kudłaczem. Był to zatem bardziej jesienny spacer niż wyprawa z prawdziwego zdarzenia, tym bardziej że pogoda była wprost wymarzona, ale wciąż była to dla mnie pewna nowość. Na pewno wrócę tam jeszcze raz, żeby przejść przez znajdujące się na wschód od schroniska szczyty. Tym razem niestety pokazał się mój chwiejny charakter i po prostu zszedłem szlakiem do Pcimia, gdzie miałem o wiele łatwiejszą perspektywę powrotu do Krakowa. Cóż, taki los aktywisty klimatycznego z minimalnym śladem węglowym -- brak samochodu trochę utrudnia górskie wyprawy.

quatro.jpg

W końcu nadszedł ostatni tydzień października i wielkie wydarzenie. W zamierzchłej epoce przedpandemicznej co roku jeździłem na górskie wyprawy ze Starą Załogą, czyli paczką przyjaciół jeszcze z czasów licealnych. Potem coś się zepsuło, ale w końcu udało nam się to naprawić. W czwórkę, na pokładzie wiernego Forda Focusa, wybraliśmy się na daleki zachód i Ziemie Zdobyte, to znaczy do Kudowy-Zdroju w Górach Sowich. Pierwszy dzień zajęła nam podróż i nekroturystyka, czyli zwiedzanie podziemnego kompleksu Riese wydrążonego pod górskim masywem Włodarza. Mam co prawda alergię na wszelkie chorobliwe fascynacje czasami hitlerowskimi, ale nie bawiłem się źle — po pierwsze, uwielbiam wszelkiego rodzaju jaskinie i podziemia, po drugie nieźle ubawił mnie ekscentryczny przewodnik. Po wynurzeniu się z głębin dotarliśmy do umówionej kwatery, gdzie spotkała nas miła niespodzianka: dwaj nieobecni przyjaciele, którzy wcześnie wymówili się z udziału w wyjeździe, zmienili zdanie i obiecali dotrzeć do nas rankiem następnego dnia.

021glany.jpg

Większość soboty spędziliśmy na szlaku wiodącym przez schronisko na szczyt Szczeliniec Wielki, z czego najmilej zapamiętałem wygrzewanie się na skałach niczym szczęśliwa jaszczurka, z nogami dyndającymi nad przepaścią. Podejście raczej nie należy do wymagających, ale suma przedeptanych kilometrów dała o sobie znać i spać poszliśmy wcześnie. Przed nami była jeszcze niedziela i wizyta u obcego plemienia.

041trzysiostry.jpg

Tym razem celem było tak zwane „skalne miasto” w miejscowości w Ostaszu na północ od Kudowy, już po czeskiej stronie granicy. Na pewno nie jest miejscem dla weteranów górskich wędrówek spragnionych wyzwań, krew, potu i łez, ale głębokie wąwozy i wyniosłe skały z bliska prezentują się znakomicie. Po dotarciu do końca standardowej trasy poczuliśmy przesyt wrażeń i zrezygnowaliśmy z możliwości spływu tratwą w dół rzeki, tylko po prostu odmaszerowaliśmy z powrotem na parking.

Tak niestety skończyły się moje tegoroczne górskie zapędy. Jak się okazało, podczas wyprawy złapaliśmy jakąś zarazę i wszyscy załoganci (z wyjątkiem jednego, ale to naprawdę twardy skurczybyk) musieli boleśnie odchorować wyjazd. W tym roku już pewnie nie wybiorę się w góry, ale przecież zostały dobre wspomnienia i, co chyba ważniejsze, apetyt na więcej. Ciekawe, jak by się wspinało na Lubań po śniegu w środku zimy... Cóż, stay tuned, jak mawiają Anglosasi.

Sort:  


The rewards earned on this comment will go directly to the people( @polish.hive ) sharing the post on Twitter as long as they are registered with @poshtoken. Sign up at https://hiveposh.com.