Pomimo trudności, udało mi znaleźć się na półwyspie Hornstrandir. W najbardziej odizolowanym miejscu na Islandii. Był wtorek, godzina 18.30. Łódź powrotna miała odebrać mnie w sobotę koło południa, z sąsiadującej zatoki. Przede mną pięć dni wielokilometrowego trekkingu, cudownych widoków i prawdziwie dzikiej Islandii.
Poniższa mapka przedstawia trasę, którą zaplanowałem na podstawie tego, bardzo dobrego artykułu o Hornstrandir. Kropki reprezentują miejsca wyznaczone na obozowiska - tylko w tam na wybranej przeze mnie trasie mogłem rozbijać namiot. Cała trasa wyniosła gdzieś pomiędzy 50 a 60km.
Jak już wspominałem w poprzednim tekście, przygode rozpocząłem od Hesteyri, która jest bazą dla stróżów rezerwatu Hornstrandir. Istnieje tam podobno coś na kształt sezonowo otwartej kawiarni, lecz było na tyle późno, że sobie ją odpuściłem. Czekało mnie 15km trekkingu, prowadzącego prosto na drugą stronę półwyspu.
A tak wygląda Hesteyri z góry, którą musiałem pokonać, by wejść w głąb Hornstrandiru.
W wielu miejscach szlaku drogę wyznaczają kamienne kopczyki, które tradycyjnie od początków istnienia Islandii były wykorzystywane jako drogowskazy. Część z takich kopczyków na wyspie powstało kilkaset lat temu i po dziś dzień orientuje wędrowników.
Przez całą wyprawę natrafiałem na dziesiątki interesujących islandzkich tekstur, jak sobie nazwałem te wzorzaste, kolorowe i psychodeliczne elementy natury, które rzucają się w oczy podóżując po wyspie. Oto kilka z nich:
Przez cały niemal wyjazd niebo było w całości pokryte chmurami. Gdzieniegdzie jednak udało się paru promykom przemknąć przez chmurzastą zawiesinę. Czasami nawet można odnieść wrażenie, że to ktoś nad chmurami próbuje pewne rzeczy wskazać rzucając na nie światło...
Surowość przyrody i kontemplacyjna cisza dość szybko wygenerowały u mnie specyficzny stan świadomości zadumy i skupienia. Spokój, którego poszukiwałem, generuje kontrast z twoim wnętrzem, który uwypukla twoje wewnętrzne rozterki, emocje czy wspomnienia, które przepełniają niespodziewanie człowieka, co osobiście znam chociażby z doświadczenia podobnych stanów w czasie medytacji.
Szlak nie był prosty i przejście na drugą stronę zajęło mi dużo czasu. Niestety we znaki dało mi się kolano, z którym miewam problemy podczas niemal każdej wycieczki w góry. Ból towarzyszył mi do końca wyprawy i przez jej dużą część była to po prostu wewnętrzna walka z tą słabością mojego ciała. Moją świadomość okupowała nieustannie trójca trzech rodzajów fenomenów: majestatyczne pejzaże Hornstrandiru, wewnętrzne głosy i emocje oraz fizyczne ograniczenia własnego ciała. Do obozowiska dotarłem późno - około drugiej w nocy. Rozbicie namiotu i sen były długo wyczekiwanym luksusem, na który zasługiwałem po długim dniu autostopowania, walki z czasem i intensywnego trekkingu.
Następny dzień był przedłużeniem poprzedniego. Czekało mnie przejście przez dwie przełęcze i dalsze zanurzanie się w tym, co oferuje natura tego odizolowanego zakątka. Na szlaku spotykam dosłownie kilka osób przez cały dzień. Na jednej z przełęczy spotkałem parę, która podzieliła się ze mną tablektami przeciwbólowymi. Kolejna z ważnych rzeczy. o których nie pomyślałem. Zdecydowanie poprawiły one komfort dalszej drogi, choć ból był zbyt silny by go całkiem wyeliminować.
Gdzieś pomiędzy przełęczami, usłyszałeś jakiś głos tuż za sobą. Odwróciłem się i zobaczyłem te małe, cudowne stworzenie. Było dosłownie metr ode mnie i raczej moja obecność nie sprawiała na nim wrażenia. Cóż to za zwierzak? To lis polarny, występujący na Islandii w sporych ilościach, ale wyłącznie tutaj można go łatwo zaobserwować. Powód jest prosty - Hornstrandir to jedyne miejsce, gdzie jest zakaz polowania na te istoty. W konsekwencji przestały one się bać ludzi, o czym przekonałem się podczas mojego pobytu w tym rezerwacie kilkukrotnie. Na ogonie można zobaczyć jeszcze pozostałość po białym futrze, które okrywa je w czasie zimy.
Tego dnia dotarłem do obozu o rozsądniejszej godzinie i ległem do snu niezwykle wcześnie, koło godziny 19. Mój organizm musiał dostać fioła, skoro jeszcze 2 dni wcześniej o tej godzinie dopiero się rozbudzał... Z obozowiska można było dostrzec Horn, czyli "róg" półwyspu, obfitujący w zapierające dech w piersiach klify. Horn był moim celem na cały kolejny dzień.
Moja trasa miała kilka ciekawych przeszkód, jak poniższa ściana, którą można było pokonać wyłącznie z pomocą liny. Innymi urozmaiceniami były rzeki - te pokonałem podczas tych pięciu dni kilku, jeśli nie kilkunastokrotnie. Niekiedy dało się je pokonać skacząc żwawo po kamieniach, lecz niektóre na to nie pozwalały i zmuszały do zmoczenia nóg. Zajmuje to trochę czasu, acz daje przyjemne orzeźwienie oraz przynosi ulgę dla zmęczonych stóp.
W drodze na Horn minąłem jeszcze jedną małą bazę, gdzie rozbici byli dwaj francuskojęzyczni mężczyźni, do których przypałętał się lis akrtyczny. Nie przejmował się specjalnie savoir-vivre'm i tak zwyczajnie, swobodnie zaczął sobie szukać jedzonka w ich plecakach.
Powoli zbliżałem się do Horn, które akurat tego dnia okryła mgła. Tymsamym nie odkrywały one swych wszystkich kart, pokazując całą swoją przestrzenność, jednak wisząca nad nimi chmura pozwała się w nich zgubić i dodawała temu miejscu mistycznego klimatu. Kilkugodzinny pobyt w tym miejscu był naprawdę czarujący. Leżenie na szycie klifu i patrzenie w 500m przepaść prosto do oceanu, przy akompaniamencie tysięci ptaktów, które wyłaniały się z mgły i lądowały na ścianach skalnych... wow.
Posiłkiem dnia był harðfiskur, czyli suszona ryba. Przekąska popularna na Islandii do piwa, najczęściej smarowana masłem, ale nadaje się także idealnie do pieszych wycieczek jako bogate źródło białka. Smakuje trochę jak suszona wołowina o smaku ryby. Wcinałem, aż mi się uszy trzęsły.
Po kilku godzinach zatoczyłem koło i wróciłem do tego samego miejsca, w którym nocowałem ostatnio. Stąd następnego dnia wyruszyłem ponownie poprzez półwysep, tym razem kierując się na południe. Niestety, dzień ostatni obfitował w wielogodzinne deszcze. Droga powrotna była równie cudowna, lecz z powodu opadów nie wyciągałem aparatu zbyt często. Dotarłszy do celu, skąd następnego dnia miała mnie odebrać łódź, byłem kompletnie przemoczony. Nawet mój namiot przemókł, gdyż chowałem go rano w deszczu. W miejscu odbioru nie było zupełnie nic, oprócz... poczciwej sławojki. Ku mojemu szczęściu nie było w niej przykrego zapachu. Posłużyła mi ona za miejsce, gdzie choć trochę mogłem wysuszyć ciuchy i... spędziłem kilka następnych godzin czytając książkę. Była dopiero 15, a ja miałem spędzić tu noc. Czytałem więc sobie schroniony od deszczu, z drzwiami kibelka otwartymi na malowniczy widok zatoki.
Następnego dnia przypłynęła po mnie łódź, spóźniając się jedynie jakieś 30 minut. Powrót trwał znacznie dłużej, gdyż droga była dłuższa i robiliśmy więcej przystanków, podczas których dołączali kolejni ludzie. Po dopłynięciu do Ísafjörður udałem się do osławionej w tym miejscu restaruacji Tjöruhúsið, gdzie w naprawdę rozsądnej jak na Islandie miejscu można cieszyć się bufetem, z podobno najlepszą na wyspie rybą i wieloma innymi daniami, które non stop są uzupełniane przez kucharza. Zaiste, był to posiłek niesamowity po tak intensywnych dniach w dziczy. Pozwoliłem sobie także na krótki spacer po mieście. Najbardziej zwróciła moją uwagę loża masońska, która znajdowała się dokładnie nad sklepem z alkoholem... Pomyślałem, że bardzo wesoło musi się mieszkać w tym miejscu, a stereotypy o dziwacznych Islandczykach z tego regionu muszą być prawdziwe.
Autostop tego dnia poszedł... dość kiepsko. Udało mi się przejechać jakieś 150-200km. Ostatnim kierowcą była Isladnka w średnim wieku, która wysadziła mnie pod swoim domkiem letniskowym. Było już po 18 i ruch zmniejszał się z minuty na minutę. Kobieta powiedziała, że jak nic nie znajdę to mam zapukać - poczęstuje herbatą lub kawą, a jeżeli zechcę, to znajdzie dla mnie miejsce na noc. Chciałem tego uniknąć i po prostu wrócić chociaż jak najbliżej domu, jednak po dwóch godzinach stania na zimnie uległem i zapukałem. Dom jej był przepiękny i należał kiedyś do jej rodziców. Poznałem jej dzieci i poczęstowała mnie makaronem z owocami i piwem. Jak się okazało, bardzo często gości ona podrózników i podwozi autostopowiczów. Niezręczność związana korzystaniem z gościnności trochę mi przemineła - w końcu ktoś musi to naprawdę lubić, skoro robi to notorycznie ;)
Gorący prysznic i ciepłe łóżko były nieocenione. Następnego dnia rano wstałem pierwszy i mimo, że minęła już 10, to wszyscy jeszcze spali. Napisałem kartkę z podziękowaniami i poszedłem szukać szczęścia na drodze. Przede mną cały dzień jazdy. Tym razem trafiło mi się wyjątkowe szczęście - zabrało mnie małżeństwo, wracające do Reykjavíku z pogrzebu. "Złoty strzał" jak to się mówi w żargonie autostopowym ;) Wróciłem na tyle wcześnie, że wieczór skończył się totalnym ponownym zanurzeniem cywilizacyjnym - w najtańszym pubie w mieście...
Czytam Twoje opowieści z Islandii trochę ze ściśniętym sercem, bo jeśli jest na ziemi jakieś miejsce, które bardzo chciałabym jeszcze zobaczyć i poznać, to jest to właśnie ta wyspa. Ten krajobraz, wydawałoby się tak surowy a zarazem w nieoczywisty sposób przepiękny, jest gdzieś we mnie.
Piękne zdjęcia.
Wszystko przed tobą! A tak swoją drogą to warto też pomyśleć o Wyspach Owczych - podobne krajobrazy, ale znacznie mniej oblegane (chociaż mam wrażenie, że ostatnio się robią modne, kilku moich znajomych już je odwiedziło).
Czy to żywe alki w ilościach hurtowych?! Coś cudownego!
To miejsce jest niesamowite. Pustka i spokój są wręcz obezwładniające.
A na deserek - loża masońska! :)
Oj ich było mnóstwo, z jakiś 1km2 conajmniej był w tym miejscu gdzie skakałem po kamieniach :)
I dobrze gdyby tak zostało. A ludziska niech jeżdżą do Bodrumów i Pafosów, zostawiąjąc te zakątki dla tych, którzy potrafią je uszanować.
Dlatego spieszmy się odkrywać Białoruś, Bałkany, mniej znane państwa Azji - póki nie zostały strawione przez turystyczny przemysł. Na Europę zachodnią za późno i za 20-30 lat pewnie niewiele będzie się różnić pod tym względem ;)
Lisy spowodowały u mnie cukrzycę, mogłeś schować jednego do plecaka ;) Piękne miejsce i świetna wyprawa. Zazdroszczę :)
Zdjęciami można by obdzielić ze 4 artykuły ;) Jeden na świetne tekstury, drugi na zdjęcia krajobrazów, trzeci na czarno-białe (swoją drogą znasz Sólstafir? klimatem te zdjęcia kojarzą mi się z ich muzyką) i jeszcze jeden na liska.
Ktoś układa w stosy te kamienie? Zima na Islandii musi się dłużyć...
Zazdro :) tipuvote!
Posted using Steeve
This post is supported by $0.64 @tipU upvote funded by @cardboard :)
@tipU voting service guide | STEEM Monsters Lottery | For investors.